Weekend w Norwegii – odwiedzamy Preikestolen i Język Trolla

Norwegia w Październiku – czy to ma sens?

Sprawdź, jak wyglądał weekendowy wyjazd z mojej perspektywy.

Dzień 1 - Piątek

Podróż

Lot z Krakowa do Stavanger trwa niecałe 2 godziny, a samolot świeci pustkami.
Każdy pasażer ma dla siebie trzy miejsca i wolny rząd przed sobą.
Jeszcze nigdy tak szybko nie wyszedłem z samolotu (a nie byłem pierwszym, który wstał!). 😉 

Po wylądowaniu odbieramy auto z lotniska i udajemy się do naszej bazy wypadowej w Haugesund, aby jak najwcześniej rozpocząć kolejny dzień.

W drodze zachwycamy się długością podziemnych tuneli, w których bez problemu działa Internet i radio! 
Przy okazji odwiedzamy market, aby zaopatrzyć się w jedzenie i picie.
Dostrzegamy, że Norwegia faktycznie nie jest tanim krajem. Dla przykładu — za najtańszą wodę dwulitrową trzeba zapłacić około 20 PLN i to w popularnym lokalnym markecie. 

Dzień 2 - Sobota

Preikestolen

Koło godziny 6 – w kompletnej ciemności — wyruszamy autem w drogę do parkingu przy Preikestolen. 
Druga popularna nazwa tego miejsca, a raczej tej skały to Pulpit Rock.

Jest to półka skalna w kształcie kwadratu, zawieszona „jedyne” 604 m nad przepaścią.

Wybraliśmy to miejsce, ponieważ nie mamy pojęcia, jakie warunki czekają nas na szlakach, a tutaj mamy możliwość szybkiego powrotu do samochodu.

Na głównym parkingu spotykamy jedynie kilka osób (po drodze mijaliśmy drugi parking, ale po sezonie jest on zamknięty).
Za wjazd i postój powyżej 2 godzin musieliśmy zapłacić 250 NOK. 

Wieje dosyć mocno dlatego każdy z nas ma czapkę i rękawiczki (przynajmniej na początku).
Szlak nie jest długi, ani wymagający także każdy spacerowicz powinien dać sobie radę.

Po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu!
Tutaj również spotykamy jedynie kilka osób, ale to dobrze, bo kto robiłby nam zdjęcia. 😉
Wiatr przegania chmury, wychodzi słońce, a my wyjmujemy jednorazowy grill i smażymy kiełbaski przy krawędzi klifu. 🙂

W drodze powrotnej mijamy sporo ludzi (jak na Październik), także opłacało się wyruszyć wcześniej.

W planach było jeszcze odwiedzenie punktu widokowego Kjerag, który na mapie jest zaledwie po drugiej stronie kanionu, ale dotarcie do niego autem, kolejna wędrówka i późniejszy powrót to już kilka ładnych godzin.
Dlatego odpuszczamy drugą atrakcję i wracamy, by chociaż raz zobaczyć norweskie drogi za dnia i zwiedzić miasto, w którym nocujemy.

Co do pogody — całą resztę dnia padało. Nie były to duże opady i zdarzały się przerwy, ale mimo wszystko kurtka przeciwdeszczowa była obowiązkowym elementem ubioru.

Prom na trasie Mortavika-Arsvågen

Dzień 3 - Niedziela

Trolltunga

Od samego początku, czyli planowania wyjazdu do Norwegii, naszym celem było Trolltunga.
Tłumacząc nazwę na język polski: Język Trolla.
Jest to głaz, specyficznie wystający ze ściany, zawieszony kilkaset metrów nad ziemią.
Widok z niego robi duże wrażenie, gdyż podziwiać możemy cały kanion z błękitną wodą u stóp.

Trasa nie jest krótka, bo w jedną stronę trzeba przejść 9 km. Na dodatek, poza sezonem zamykany jest najwyższy parking, przez co trzeba doliczyć dodatkowe 2 km asfaltowymi serpentynami.

Każdy portal pisał, że w Październiku trzeba iść tam z przewodnikiem ze względu na złe warunki pogodowe. 
Kilka osób mieszkających w Norwegii odradzało nam nawet ten szlak.
Nigdzie natomiast nie było informacji, że szlak jest zamknięty, więc postanowiliśmy spróbować.

Standardowo wstajemy wcześnie rano by dojechać na parking przy szlaku gdy tylko zrobi się widno (czyli koło godziny 9 😛 ). 

Prognozy od samego rana wskazywały ulewy. W połowie drogi nawet myśleliśmy zawrócić, bo wycieraczki w aucie nie nadążały odgarniać wody z szyb.
Nie mając jednak innego planu na ten dzień, mimo wszystko jechaliśmy dalej. Przez całą drogę — a jechaliśmy około 2 godzin — nie spotkaliśmy żadnego innego auta.

Tego dnia nie płynęliśmy promem, ale za to mieliśmy okazję podziwiać inne ciekawe rzeczy:
– sporych rozmiarów szklarnie przy drodze, oświetlane fioletowym światłem, których nie dało się nie zauważyć wczesnym porankiem.
– wodospad Langfossen, który wyglądał tak obłędnie, że musieliśmy się przy nim zatrzymać (wiosną musi budzić respekt).
– ogromny naturalny lodowiec (a tak naprawdę trzy lodowce), które już na mapie robiły wrażenie, ale nie mieliśmy okazji podziwiać ich z bliska. 🙁

Ringedalsvatnet Lake (parking)

Na miejscu — pomimo że zrobiło się widno — nie spotykamy żadnego innego samochodu.
Kompletny brak ludzi, ale parking czynny, szlak nie wygląda na zamknięty, więc nasz cel się nie zmienia.

Jeżeli cena parkingu z dnia poprzedniego zrobiła na Tobie wrażenie, to tutaj mnożymy ją razy 2!

Po kilku minutach do naszego auta dołączyło nawet drugie, z którego wysiadła młoda para.
Po krótkiej rozmowie okazało się, że oni również są z Polski i też mają ten sam cel. 
Świat jest mały…

Ruszamy!
Do wyboru mamy stromy górski szlak, lub łagodne asfaltowe serpentyny.
Wybraliśmy asfalt i muszę przyznać, że dało to trochę w kość już na samym początku.
Po godzinie dopada nas deszcz. Drobny, ale po 30 minutach nawet kurtka przeciwdeszczowa nie daje sobie z nim rady. Zdecydowanie polecam zabrać ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy

Idąc trochę wyżej, docieramy do „krainy lodu” — z nieba sypie śnieg, szlak oblodzony, kałuże zamarznięte. Jacyś ludzie nawet zawracają…
Zastanawiamy się, czy iść dalej, ale z drugiej strony nie widzimy sensu odpuszczać, bo mimo wszystko byliśmy przygotowani też na taką pogodę. 

Pierwsze kilometry trasy

Po chwili marszu wracamy do klimatu jesiennego.
Przestaje padać deszcz i nawet śnieg znika ze szlaku — tylko temperatura coś zatrzymała się w okolicy 0 stopni. 
Co do słońca, mamy pecha — ani razu tego dnia nie przebiło się przez grubą warstwę chmur. 

Po kilku godzinach docieramy do pięknego punktu widokowego (zdjęcie obok)!
Niestety patrząc na mapę mamy jeszcze 1/3 drogi.
Zaczynamy zastanawiać się, czy wrócimy do auta przed zachodem słońca…

Ostatnie kilometry pokonujemy w kilkucentymetrowym śniegu, który pozostał po niewielkich opadach tydzień wcześniej.
Ani trochę n
ie dziwią nas powbijane na szlaku 3-metrowe tyczki wskazujące drogę, bo już jesieniom łatwo stracić tu orientację. 

Po kilku godzinach docieramy na miejsce!

Na miejscu rozpalamy jednorazowy grill i jemy ciepły posiłek.

Dobrze mieć ze sobą gorący napój w termosie, bo woda w plecaku prawie zamarzła.
Polecam też zabrać dodatkową parę skarpetek na zmianę. 🙂

Chwilę jeszcze podziwiamy widoki, robimy zdjęcia, kręcimy filmiki, ale trzeba zaraz wracać.
Przez całą drogę spotkaliśmy jakieś 5 osób i jeszcze 4 na samym Języku.
Cała wyprawa tego dnia — nie licząc drogi autem — zajęła nam około 9 godzin, a przeszliśmy jakieś 22 km.

Dzień 4 - Poniedziałek

Powrót

Tego dnia wyjątkowo z niczym się nie śpieszymy. 
Jemy śniadanie, pakujemy plecaki i jedziemy w stronę lotniska.
Korzystając jednak z okazji i kilku godzin zapasu, zwiedzamy miasto, z którego lecimy, czyli Stavanger. 
W międzyczasie odwiedzamy lokalną restaurację i choć raz próbujemy lokalnej kuchni.
Muszę przyznać, że cena obiadu nie zrobiła na mnie wrażenia tak jak parkingi czy sklepy spożywcze, ale może to kwestia przyzwyczajenia. 😀

Cały wypad minął tak szybko…
Dopiero po powrocie do Polski i obejrzeniu nagranych filmików dotarło do mnie, jak wiele kilometrów pokonaliśmy i jak wiele zwiedziliśmy.

Przydatne informacje